środa, 4 marca 2015

James Patterson "Kolekcjoner"

Miałam nadzieję, że uda mi się w czasie pisania recenzji "Kolekcjonera" uniknąć niepotrzebnych porównań do filmu, który stanowi ekranizację powieści Jamesa Pattersona. Niestety, już kilkadziesiąt przeczytanych stron dało mi do zrozumienia, że nie dam rady się uchronić przed tymi porównaniami. Film był mi znany od wielu lat, twórczość Pattersona również, ale nigdy nie miałam okazji sięgnąć właśnie po "Kolekcjonera". Dlaczego? Nie wiem, jakoś tak się dzieje, że z uporem maniaka omijamy to, co przynosi nam przyjemność i satysfakcję. Filmową wersję "Kolekcjonera" zawsze bardzo lubiłam, jak wiele innych opowieści z szaleńcami. I z Morganem Freemanem, ale to już zupełnie inna historia. Film zdążyłam poznać na pamięć, do tego stopnia, że wydawało mi się, że mogę go nazwać jednym z moich ulubionych. Jakże ja byłam naiwna!

Dopiero przeczytanie powieści otworzyło mi oczy. Jak mogłam zapatrywać się na film, który, pomimo swoich niewątpliwych walorów, w porównaniu do książki jest naprawdę marną kopią, próbą przedstawienia głównego wątku w oderwaniu od tego wszystkiego, co sprawiło, że przez cały dzień nie mogłam oderwać się od powieści a po jej przeczytaniu czułam się jak dziecko porzucone w supermarkecie? Niby wiem gdzie jestem, ale jakoś nie umiem wrócić do domu. I to powinno wystarczyć za całą recenzję, ale tak łatwo nie będzie. Niemniej wierzcie mi, warto jest sięgnąć po "Kolekcjonera" Jamesa Pattersona.

Twórcy filmu w pewien sposób poszli na łatwiznę dając rolę Alexa Crossa właśnie Morganowi Freemanowi. Bo z tym panem jest tak, że jak się go widzi na ekranie, to się z góry zakłada, że film jest dobry. A jak się go usłyszy, to się człowiek zapada w fotel i nikt mu już nie przetłumaczy, że gdzieś tam, daleko, może istnieć lepszy świat. Dlatego też jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak mocno wzrosła moja sympatia do postaci Alexa Crossa po przeczytaniu "Kolekcjonera". Freeman sprawił swoją obecnością, że scenarzysta mógł do minimum zejść z kwestii jego psychologii, ale Patterson z tego zwykłego detektywa, który być może wsławił się w policji tym, że posiada tytuł naukowy z psychologii i jest guru w tej dziedzinie, postać, której nie można nie lubić. Mężczyznę postawnego, nie pierwszej młodości, ale nie zdziadziałego, gotowego oddać życie za rodzinę, wahającego się przy trudnych moralnie wyborach, poszukującego swojej oazy spokoju w taki sposób, by nie zakłócić życia innym. Alex Cross to policjant trzeźwo myślący, ale równocześnie świadomy swoich słabości. Oddany rodzinie, ale zdający sobie sprawę z tego, że posiada takie potrzeby, których spełnienia nie da mu nikt inny niż delikatna i krucha kobieta.

No właśnie. I tutaj pojawia się problem, bo Kate McTiernan kobietą słabą nie jest. To właśnie siła i wola walki sprawiły, że udało jej się uciec z piekła, jakie zgotował jej Casanova. Nie pozwala sobie na chwile słabości. Ale wprawne oko psychologa i czysta dusza szczerego przyjaciela potrafią sprawić, że Kate zachowuje się naturalnie i nie zgrywa bohaterki tam, gdzie nie jest to potrzebne. W filmie tego nie znajdziecie. Książka została okrojona z tego, co moim zdaniem jest jej największym walorem, czyli ukazania powoli rodzącej się przyjaźni, a z czasem nawet miłości, jaka rozkwitła nieśmiało pomiędzy Crossem a McTiernan. A może to i dobrze, że filmowcy zrezygnowali z tej części, bo jeszcze by się okazało, że bohaterowie idą ze sobą do łóżka w tydzień po ucieczce Kate, a przecież sprawy nie mają się w powieści tak łatwo i bezmyślnie. Patterson w sposób przyjemny dla czytelnika pokazał to, do czego ludziom tak ciężko jest się czasem przyznać, czyli to, jak przyjaźń, zrodzona na polu cierpienia, przeradza się w krępujące i trudne do zaakceptowania uczucie.

Wątek porwań i poczynań Casanovy i Dżentelmena również został przez Pattersona o wiele lepiej rozwiązany, aniżeli postanowili to przedstawić twórcy filmu. Kiedy wielkimi krokami zbliżałam się do ostatnich rozdziałów miałam przed oczami Alexa Crossa oddającego strzały do Casanovy przez karton (mleka? płatków śniadaniowych? co to było?), co zawsze mnie bawiło. Ale nie, w książce takich tanich pomysłów nie znajdziecie. Ja byłam mile zaskoczona. Cieszę się, że pisarze nie mają ograniczeń czasowych i mogą swoje pomysły przedstawiać czytelnikom w pełnej krasie. Bo półtorej, czy nawet dwie godziny,  to na "Kolekcjonera" stanowczo za mało.

Na zakończenie kilka zastrzeżeń. A właściwie dwa. Przede wszystkim dotyczące tytułu. Oryginalny brzmi "Kiss the Girls" i w dokładnym tłumaczeniu, "Całuj dziewczęta", książka ta ukazała się w Polsce tylko w 1997 roku nakładem wydawnictwa Amber (moim zdaniem przez lata najlepszym wydawnictwem zajmującym się literaturą sensacyjną). Każde kolejne wydanie, łącznie z tym, którego egzemplarz trafił w moje ręce, nosi już tytuł "Kolekcjoner". No cóż, film ukazał się w 1997 roku, i chociaż w oryginale jego tytuł również brzmiał "Kiss the Girls", to w Polsce musiał się oczywiście ukazać pod tytułem "Kolekcjoner". Wydawnictwa musiały dostosować ofertę do rynku. No cóż, tak musi być, takie są prawa ekonomii. Drugie zastrzeżenie, jakie mam do książki, również dotyczy konkretnego wydania, które przeczytałam. Nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować wydawcy (Albatros), za umieszczenie na okładce następującej informacji: "detektyw z dyplomem z psychologii tropi dwóch seryjnych zabójców". To już nawet twórcy filmu postarali się o to, aby widz do jego połowy nie miał pojęcia o tym, że zabójców jest dwóch, wydawca książki natomiast musiał o tym poinformować czytelników już na okładce. Gdybym nie znała ogólnego zarysu fabuły, pewnie czułabym się mocno rozczarowana.

Cieszę się, że po kilku latach wróciłam do powieści Jamesa Pattersona, bo pamiętam, że mniej więcej dekadę temu przynosiły mi one wiele radości. Podobnie jest dzisiaj i wiem już, że na "Kolekcjonerze" się nie skończy.

James Patterson "Kolekcjoner" Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2008.

Sylwia Tomasik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz