niedziela, 11 września 2016

Stephen King "Ręka mistrza"

Ponad 600 stron powieści. W tym 400 stron niekwestionowanej przyjemności oraz 200 typowego, przewidywalnego, ukochanego przez czytelników Kinga. Całość bardzo przyjemna, paradoksalnie jednak im dalej w las, tym rzadziej rosną drzewa i coraz wyraźniej widać, co znajduje się na drugim jego krańcu. Niestety, zakończenie nie stanowi niespodzianki, na którą miałam tak wielką ochotę. Nie uważam jednak, aby był to jakiś wielki mankament. Do Kinga od wielu lat podchodzę z pewnym dystansem i walczę z traktowaniem go po macoszemu, co zdarza się wielu czytelnikom.
Przewidywalność nie musi być zła, nie musi świadczyć negatywnie o pisarzu, wolę ją traktować raczej jako wyznacznik rozpoznawalnego stylu. Zasiadając do lektury powieści Kinga nie spodziewam się fajerwerków, ale konkretnych motywów i chwytów, które zadziałają na mnie w znany mi już sposób. I tak było tym razem. "Ręka mistrza" porwała mnie swoją baśniowością.

Tradycyjnie już nie zdradzę zbyt wiele z treści książki - ale uwierzcie mi, warto po nią sięgnąć. King ze znaną sobie już łatwością mówi o tym, co paradoksalnie jest najtrudniejsze do przyjęcia - o ludzkich słabościach, chorobach, lękach. Tym razem mamy do czynienia z prawdziwą tragedią - uznany budowlaniec ulega wypadkowi i staje się kaleką: traci nie tylko rękę, ale też umiejętność radzenia sobie ze stresem. A tego mu ostatnio nie brakuje. Nawet przekląć normalnie nie może, z powodu urazu głowy, który skutecznie uniemożliwia mu bezbłędne przenoszenie myśli na mowę. Mówić w skrócie - dramat, przez który nikt nie chce przechodzić sam. A Edgar Freemantle musi sobie poradzić ze wszystkim samodzielnie. Zacząć nowe życie. Z dala od zgiełku i z dala od dawnego życia. Odkrywa w sobie dawno porzuconą pasję - malarstwo.

Malarstwo okazuje się być dobrym lekarstwem, jednak jak każdy rodzaj sztuki niesie ze sobą zagrożenie szaleństwem. Tym bardziej, gdy okazuje się, że nie jest to malarstwo zwyczajne. Co ciekawe, pomimo tego, że dość szybko okazuje się, że cała historia nosi w sobie pierwiastek nadprzyrodzony, jest ona tak dobrze napisana, że puszcza się to mimo uszu przyjmując opowieść za niezwykle udane odzwierciedlenie rzeczywistości. Przecież jeden duchu czy dwa nic jeszcze nie znaczą...

Często powtarzam, że King jest dla mnie królem nie horroru, ale powieści obyczajowej. I również w "Ręce mistrza" moim zdaniem się to potwierdza. Horror jest z tej książki dość przeciętny, ale zmagania bohaterów ze sobą i własnymi bohaterami nakreślone iście po mistrzowsku, zarówno samego Edgara, jak i jego nowego przyjaciela,Wiremana, czy też starszej pani, dziedziczki rodu Eastlake, właścicielki tajemniczej wyspy, na której rozgrywa się akcja powieści.

Stephen King posiada talent "opowiadacza", niekoniecznie horrorów. Rozumiem, marka jest marką, ale nie widzę powodu, by w przypadku takich powieści jak "Ręka mistrza" całą promocję opierać na motywach grozy. Te są jak na Kinga przeciętne i przewidywalne. Wypadałoby się raczej skupić na darze prowadzenia historii, jaki posiada King. Ale czy wtedy jego powieści nadal sprzedawałyby się tak dobrze?

Sylwia Tomasik

Stephen King "Ręka mistrza", Prószyński i S-ka, Warszawa 2008.

2 komentarze:

  1. A ja dalej w swoim dorobku mam tylko 2 tytuły Kinga, na półce czeka jeszcze "Lśnienie" i "Bazar złych snów", poluję zaś na "To" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "To" jest świetne! Czytałam wiele, wiele lat temu i do dziś lubię do niego wracać. Gabaryt ma nieskromny - wydanie, które mi najczęściej wpada w ręce ma "tylko" 1300 stron :)

      Usuń