sobota, 15 listopada 2014

Marcin Wroński "A na imię jej będzie Aniela"

Nie rozczarowałam się po raz kolejny. I po raz kolejny okazało się, że Marcin Wroński ma talent i umie go wykorzystać.

"A na imię jej będzie Aniela" rzuca nas i Maciejewskiego w zupełnie nowe poziomy akcji. Po pierwsze wydarzenia mają swoje miejsce w czasie II wojny światowej. Po drugie, sprawa, z jaką przychodzi się komisarzowi zmierzyć, jest zupełnie odmienna od tych, z jakimi miał do czynienia w przeszłości. Chodzi bowiem o seryjnego mordercę. Te dwie odmienności sprawiają, że komisarz, chociaż ten sam, ten którego znamy już z poprzednich dwóch części, okazuje się być zdolnym do zaskakujących decyzji, byle tylko doprowadzić do rozwiązania sprawy seryjnego mordercy.


Wroński mógł nie mieszać i prezentować nam kolejne części powieści w porządku chronologicznym akcji. Nie zrobił tego, i chwała mu za to, bo przynajmniej nie jest nudno. W końcu to nie saga rodzinna ale powieści kryminalne, które mają nas zainteresować, wpędzić w bieg. I u Wrońskiego tak to się kończy, bo wiecznie coś się dzieje. Bardzo podobało mi się w tej części to, że autor niemalże zrezygnował z opisywania tych miesięcy, które nie są istotne dla głównego wątku. Więcej nie zdradzę, powiem tylko, że jeśli chodzi o seryjnego mordercę, to w grę musi przecież wchodzić cykliczność. Nie ma w tej powieści zbędnych fragmentów, tylko ta akcja, która powinna nas interesować.

Wojna. Wojna zmusza komisarza do podejmowania drastycznych decyzji, takich, które nie muszą się podobać jego przełożonym, współpracownikom i najbliższym, a właściwie jednej najbliższej osobie. Trudno jest jednak oceniać komisarza, po prostu zdecydował się na to, co było konieczne. Sprawa zamordowanych dziewczyn staje się dla komisarza czymś w rodzaju jego osobistego Moby Dicka. Nie spocznie, dopóki jej nie rozwiąże. W teorii nie ma żadnych powodów, aby się w tę sprawę tak mocno angażować, jednak wewnętrzny imperatyw każe Maciejewskiemu walczyć z nienazwanym złem. 

I jeszcze ostatnia sprawa. Czytałam, czytałam i nagle powiedziałam na głos: ten Wroński to musi być łebski facet! Dlaczego tak pomyślałam? Bo zobaczyłam, w jaki sprytny sposób przemyca w powieści swoją własną osobę oraz swoją poprzednią książkę w akcji "A na imię jej będzie Aniela". To naprawdę trzeba mieć "łeb jak sklep", żeby się przemycić, ale równocześnie nie narzucać.

Jak już napisałam na początku, kolejna część o przygodach Maciejewskiego nie rozczarowała mnie. W porównaniu do dwóch poprzednich, poprzez tę Wroński pokazał, że umie w ustalony już świat tchnąć coś nowego, niepokojącego, interesującego.

Sylwia Tomasik

M. Wroński, "A na imię jej będzie Aniela", Warszawa 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz