sobota, 26 września 2015

Opowiadanie "Mistrz sztuk wszelakich"


Nie było niczego dziwnego w tym, że Johannes siedział na podwórzu swojej kamienicy i uparcie dłubał narzędziami domowej konstrukcji w jeszcze bardziej domowych, metalowo-drewnianych instalacjach, które w jego zamierzeniu miały zrewolucjonizować świat, a w zamierzeniu samych zainteresowanych, miały się do niczego nie nadawać. Dziwne w tym było to, że klął przy tym nieprzyzwoicie, w ilościach nijak nie godnych bogatego mieszczanina z Moguncji.
Otoczony dziesiątkami metalowych śrubek i drewnianych płyt, pochylał się na ogromnym podłużnym przedmiotem z wielkim pokrętłem na szczycie i raz za razem groził mu przyszłością w piecu kuchennym. Drewniana maszyneria nie zdawała się jednak być pod wrażeniem słów i obelg Johannesa, który po kilkunastu minutach walki splunął soczyście na pokrywę nieposłusznego ustrojstwa i mamrocząc pod nosem udał się do wnętrza kamienicy.
Nie minęło sześćdziesiąt sekund, jak znalazł się u frontowego wyjścia z budynku. Biegła za nim biuściasta kobieta, która wyglądała jakby inwestowała w urodę więcej niż była w stanie ona udźwignąć. O ile zazwyczaj zapach ciągnie się za kimś, o tyle jej obecność dało się zauważyć chwilę przed pojawieniem się. Nazbyt intensywna woń polnych ziół sprawiła, że Johannes przyspieszył kroku nie zważając na nawoływania niewiasty.
– Żebyś mi nie wracał do domu znowu pijany! Słyszysz mnie, łachudro jeden!?
Słyszał, jak najbardziej słyszał, dlatego jeszcze bardziej przyspieszył. Nigdy nie zamierzał wracać do domu pijany. A że wracał często... To wszakże nie jego wina! Gdyby mógł, w ogóle by z karczmy nie wychodził. Wiedział o tym szynkarz, poczciwy chłopina, miał jednak chwile słabości, w których okazywał się być po prostu niewdzięcznikiem. Wychodziło to z niego zazwyczaj wtedy, gdy garstka przepitych gości zaczynała wywracać ławy, albo próbować samemu się obsłużyć na zapleczu. Byli też tacy, którzy chcieli by obsługiwała ich córka szynkarza. A tego szynkarz nie znosił. Z marszu robił się niczym golem, wyrastał obok amatora cudzych dobroci jakby spod ziemi i załatwiał z nim sprawy po swojemu. A wtedy trzeba było wracać samotnie do domu w środku nocy. Czasem nawet nad ranem. A tego z kolei nie lubili miejscy strażnicy. Łapali za szmaty i wlekli do domu, jak jakieś ścierwo, orając nim po bruku i kałużach.
Wtedy szału dostawała Sophie. Od czasu afery z małżeństwem, do którego nie doszło, starał się nie wdawać w żadne wiążące stosunki z kobietami, nie umiał jednak im odmawiać, dlatego rzadko w kamienicy nie rozchodził się ich głos. Tak naprawdę kobiecy głos dawało się usłyszeć w domu Johannesa przez kilka pierwszych dni, gdy mieszkała u niego nowa wybranka. Potem słyszało się już tylko krzyki, narzekania i piskliwe ujadanie. Na szczęście wyciągnął z tego całego problemu ze ślubem naukę i nie zamierzał więcej popełnić tego samego błędu. Przyjmował pod swój dach różne kobiety, głównie takie, które chciałyby żeby wiele im zaoferować na przyszłość, ale równocześnie świadome swojego niskiego statusu, a co za tym idzie niewnoszące zbyt głośnych skarg na wypadek nagłego rozpadu niezalegalizowanego przed bogiem związku.
Jedną z takich kobiet była właśnie Sophie. Jak sama o sobie mówiła, jej rodzice byli bogatymi mieszczanami, którzy mogli pochwalić się posłuchem i renomą w stolicy Francji, ale w wyniku serii pewnych niezwykle niefortunnych dla nich wydarzeń stracili wszystko, a ona opuściła dom w poszukiwaniu godziwszego życia. Dla Johannesa natomiast była niczym więcej, jak zwykłą ladacznicą, tyle że obdarowaną przez naturę dosyć znaczną urodą, która zwróciła jego uwagę. Od czasu, gdy Johannes zaprzestał stałych związków z przedstawiciel-kami płci przeciwnej, upodobanie znajdowało sobie u niego wyciąganie z domów rozpusty najpiękniejszych kobiet i obsypywanie ich kosztownościami, sukniami i pachnidłami, do momentu, kiedy nie zaczynały za dużo sobie wyobrażać i zapominać o swojej haniebnej przeszłości. Twarz Sophie, pomimo tego, że mocno już naznaczona życiowym doświadczeniem, pozwalała dostrzec w niej, tuż pod pokrywą malowideł i pudrów, ślad dawnej delikatności i świetności.
Dziś jej krzyk urastał do miana żabiego skrzeczenia wieczorową porą, którego Johannes nie miał zamiaru wysłuchiwać. Trzeba będzie jej powiedzieć, żeby sobie zbyt wiele nie pozwalała, bo on nie będzie miał oporów przed zapakowaniem do kufra jej rzeczy i zawiezieniem go razem z nią do jakiegoś przybytku niedoli dla rozwiązłych niewiast. Może jeszcze przez kilka dni będzie do wytrzymania. Może jeszcze kilka obiadów ugotuje, sukna upierze...
Ale dzisiaj nie zamierzał się tym przejmować. Spojrzał ostatni raz na falujący na schodach biust Sophie i wielkim krokami udał się do szynku. Kiedy dotarł na miejsce, akurat zaczął padać rzęsty deszcz. Zamówił kufel piwa, wypił duszkiem na stojąco i dopiero z następną porcją zajął miejsce przy ławie. Zamyślony wpatrywał się w powstające na drodze błocko, urok gęstych kropel wprawił go niemal w trans, a gdy córka karczmarza przyszła by zadzierzgnąć okiennice, złapał ją za nadgarstek. Zrobił to odrobinę zbyt mocno niż by wypadało, przeprosił przerażoną dziewczynę i wrócił do swoich rozmyślań.
Od tygodni czuł, że jego praca ma ogromne znaczenie, że nie jest to kolejny wynalazek, który nie odniesie sukcesu. Śnił po nocach o swojej pracy. Śnił o sławie. O wielkim powodzeniu…
– Zagramy?
Johannes wyrwał się z zamyślenia. Stał przed nim szczupły mężczyzna, na pierwszy rzut oka majętny. Skórzany pas gęsto nabijany mosiężnymi nitami opadał pod ciężarem sakwy na jedno z jego bioder. Dysonans starał się równoważyć trzydziestocentymetrowy sztylet osadzony w srebrnej pochwie zdobionej kamieniami szlachetnymi, który dyndał po drugiej stronie pasa. Przybysz skłonił się nisko i położył na ławie świeżutką talię kart i nie czekając na odpowiedź rozsiadł się na przeciwko zdumionego mieszczanina.
– Czemu nie... – bąknął jak gdyby od niechcenia Johannes i wziął do rąk talię. Nim dobrze zaczął ją tasować, zauważył, że nie wszystko jest z nią w porządku.
– Co to za wymysł? – zapytał patrząc przybyszowi w oczy. Nie wiedział dlaczego, ale odniósł wrażenie, że kryje się za nimi tak wielka chytrość i przebiegłość, że w ogóle nie po-winien wdawać się z nim w dyskusję, bo ten go pewnie z torbami puści zanim zdążą na dobre rozegrać jedną partyjkę. – Skąd waszmość masz takie cudo?
Waszmość rozsiadł się wygodniej visa vis Johannesa. Zignorował jego pytania i uśmiechnął się szeroko. Nawet zęby miał podejrzane. Zbyt białe, błyszczące i w ogóle miał ich zbyt wiele, jak na oko miał ze czterdzieści pięć lat i na pewno zbyt wiele zdrowych zębów.
– Produkuję je – powiedział wyciągając z kieszeni kolejną talię. Ta, podobnie jak poprzednia miała granatowe grzbiety kart, ale jej wewnętrzne wizerunki zupełnie różniły się od powszechnie spotykanych w całym Królestwie Niemieckim.
Johannes wziął do ręki jedną kartę i pochylając się nad nią by lepiej zobaczyć szczegóły powiedział:
– Przecież tutaj nie ma oznaczeń. Są rysunki, ale...
– Tak, zostawiłem wolne miejsce na liczby i litery, jeszcze nie zdecydowałem się, której czcionki użyć. Mam wycięte dwie, ale zamówiłem jeszcze jedną. Karty powinny wyglądać z nią na droższe niż są w rzeczywistości.
Gdyby nie to, że Johannes ciężko zdziwiony wpatrywał się w niekompletnie zadrukowane karty, zdziwiłby się, że przybysz wspomina o podwyższeniu ceny talii. Karty takiej jakości jak te, które właśnie trzymał w ręce były wielce znakomitej jakości, prawdopodobnie i ze zwykłą czcionką kosztowałyby majątek, a co tu mówić o udoskonalonej wersji…
– Mam biznes do waszmościa. Nie byle jaki biznes. W końcu się wyśpisz, bo tak się składa, że znam rozwiązanie twoich problemów.
– Moich problemów? – zapytał Johannes zaskoczony starając się uwolnić rękę spod dłoni nieznajomego, która nagle oplotła jego palce. – Ja nie mam żadnych problemów.
– Gdyby to była prawda, uznałbym cię za szczęśliwego człowieka. A szczęśliwy człowiek nie siedzi sam w karczmie i nie wypija takich ilości piwa – mówiąc to skinął na szynkarza, który w kilka sekund pojawił się przy stoliku z pełnymi dzbanami. – Koniec z babskimi trunkami. Następnym razem przynieś nam samogonu. Byle dobrego.
Ostatnią kolejkę piwa szlachcice wypili w ciszy. Johannes starał się nie patrzeć wprost na twarz przybysza, żeby nie zdradzać zainteresowania nim. Bawił się kartami, co rusz pod-nosząc kufel do ust. Gdy dzban zaświecił dnem, znowu podbiegł karczmarz, tym razem z zamówioną przez tajemniczego gościa gorzałką.
– No, waszmości. Czas pogadać o interesach – powiedział nieznajomy podsuwając Johannesowi szklanicę samogonu pod nos.
Wypili, co mieli nalane, krzywiąc się jak przy kwaśnicy.
– Nazywam się Silvio Tomaselli. Jestem mistrzem sztuk wszelakich. Pochodzę z Moguncji. Matka moja była nadworną kurtyzaną księcia... ach, nieważne. Ja natomiast objawiłem talent do zmieniania wszystkiego, co w ręce wezmę, w złoto.
– Johannes Gutenberg – odpowiedział mieszczanin uderzając swoją szklanicą w szklanicę Tomasellego.
Nim opróżnili następną kolejkę, Johannes miał już mgłę przed oczami, a tajemnicze oczy Silvio przestały być groźne, teraz tlił się w nich błysk, jaki można zobaczyć w spojrzeniu ulicznego rozrabiaki.



Pierwsze poranne ostre promienie słońca bezlitośnie walczyły ze snem Johannesa, tym bardziej, że miały sprzymierzeńca w postaci srebrnej pochwy od sztyletu Tomasellego. Potworny odbłysk zmusił Gutenberga do zmrużenia oczu, których i tak nie spodziewał się szeroko otworzyć doświadczając tak koszmarnego bólu głowy.
Przymrużone ślepia łapały ostrość zawieszając się na błyskotkach na pochwie. Na-prawdę wyglądała na drogą. Wśród wprawionych kolorowych kamieni Johannes dopatrzył się nawet kości słoniowej, chociaż obserwując ją z odległości kilku metrów mógłby przysiąc, że były to ludzkie zęby.
– Nie wstawaj zbyt gwałtownie.
– Co? – zapytał tępo zdychający z bólu mieszczanin podnosząc się do siadu podpartego. Świat zawirował mu przed oczami, gardło ścisnęło się tuż nad grdyką. W ostatniej chwili zdążył odchylić się w bok, i szarpiąc się przy tym mocno, zwymiotował. Otarł twarz rękawem i zajęczał bezgłośnie. – Eee?
– Nie, nic.
Mądrzejszy o pierwsze doświadczenia poranka powolnymi ruchami doprowadził się do pozycji pionowej. Zanim zdał sobie sprawę, że spał na podwórzu w błotnistej kałuży, był już w korytarzu. Tam zastał dwa wielkie kufry i siedzącą na schodach Sophie. Opuchnięte powieki i policzki wyraźnie wskazywały na to, że ostatnich kilka godzin spędziła na spazmatycznym płaczu. Błękitną chusteczkę zmięła w dłoni i przyciskała ją do ust.
– Co jest? Co to ma znaczyć? – zapytał Johannes przytrzymując się ściany, bo jak się właśnie okazało, nie wszystkie oznaki stanu upojenia zdążyły opuścić jego ciało, najmocniej zaś uczepiły się nóg i kręgosłupa, który pod niewidzialnym ciężarem uginał się w przód.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Załzawione oczy utkwiła w bramie na podwórze. Wpatrywała się w nią przez dłuższą chwilę w milczeniu. Dopiero gdy mieszczanin osunął się nie utrzymawszy równowagi na ziemię, wybuchła gniewnym płaczem.
– Ile ja mam jeszcze wytrzymywać?! Ile? – wrzeszczała wściekle Sophie pochylając się nad dogorywającym Johannesem. – Myślisz, że kim jesteś? Że znaczysz coś więcej, bo raz na czas dziwkę pod dach przygarniesz? Ja cię o nic nie prosiłam! I jeszcze ten twój nowy pobratymiec! Psubrat i tyle!
Pijaczyna nie wiedział, co się dzieje. W głowie mu wirowało, żołądek bezlitośnie pulsował. Widział, że wokół niego skacze jakaś kobieta, może nawet znał jej twarz, tak mu się przynajmniej jeszcze chwilę temu wydawało, ale teraz już nie był pewien, czy ona naprawdę tam jest. Sam nie był pewien, czy w ogóle jeszcze istnieje, czuł się tak źle, że szczerze wolałby nie istnieć.
Gdy ocknął się nieokreślony czas później, wokół panowała cisza. Nikt nie biegał przy nim i nie krzyczał mu nad głową. Na kolanach leżała błękitna chusteczka. Johannes nagle zdał sobie sprawę z wydarzeń, które miały miejsce. Przez chwilę poczuł nawet smutek. Dobra była z niej gospodyni, ale on… Fakt, najlepszym partnerem nie był. Przycisnął do piersi skrawek materiału, odetchnął ciężko kilka razy, a potem równie ciężko nasapał się wstając z kamiennej posadzki.
Kiedy już opuściły go tkliwe uczucia, przypomniał sobie o swoim gościu, chociaż nie pamiętał, jak to się stało, że znaleźli się w domu. Właściwie był pewien, że nieznajomy nie wzbudził w nim zaufania na pierwsze rzut oka. Co się potem działo, że się przenieśli do jego domu?
Tak jak się spodziewał, mężczyzna nadal był na podwórzu. Pozbył się części garderoby i dodatków i ułożywszy je starannie na skrzyni w kącie podwórza zagłębił się w pracy. Przez cały czas majstrował przy maszynie Gutenberga. Ten przypomniał sobie wtedy, że zgodził się na spółkę z przybyszem, ale pomimo ogromnych starań, nie mógł odnaleźć w zakamarkach pamięci jego nazwiska.
– Umyj się. Ja się ochlapałem w studni i dobrze mi to zrobiło.
Johannes popatrzył na mężczyznę z taką samą dozą nieufności, jak poprzedniego wieczora. Posklejane błotem i gliną włosy przekonały go do propozycji. W kilka chwil później był czysty, chociaż niewiele bardziej świeży. Woda była rześka, ale nie pozbawiła ciała przykrego zapachu pijaństwa. Golusieńki udał się do wnętrza kamienicy, na pierwszym piętrze zniknął na chwilę w sypialni, gdzie znowu poczuł ukłucie niezadowolenia. O wiele lepiej czuł się, gdy to on pozbywał się kobiet, niż gdy to one opuszczały go z krzykiem.
Z sypialni wyszedł w czystym ubraniu. Znowu skierował się w stronę podwórza po drodze zahaczając o mieszczącą się na parterze kuchnię. Tam zaaplikował sobie kilka warzech tłustej zupy, zakąsił pajdą chleba. Wychodząc złapał resztę bochenka i dzban z winem. Postawił to na maszynerii tuż przed oczami wspólnika i oniemiał ze zdumienia.
– Zaskoczony, hę? – zapytał Tomaselli wskazując na świeżo wydrukowe karty.
– Jak żeś pan to zrobił? – Oczy Johannesa powiększyły się i wciąż powiększały się wbite w karty.
– Mówiłem, że mam wiele talentów.
– Ale nie mówiłeś, żeś jest drukarzem!
– Mówiłem, ale zalany w trupa zapomniałeś – zawyrokował mężczyzna. – Co pamiętasz?
Johannes podrapał się w zamyśleniu po włosach. Pulsowanie z żołądka przeniosło się pod czaszkę. Jak przez mgłę widział nowiutką talię kart. Potem nakreśliła się wizja dzbana samogonu. Gdzieś po drodze mignęła srebrna, bogato zdobiona pochwa na sztylet.
– Niewiele… – przyznał zawstydzony. – Może jakieś wskazówki?
– Słabą głowę masz waćpan – zaszydził mężczyzna siadając na skrzyni i urywając zębami porządny kawałek chleba. – Gorzałka to trudny przeciwnik.
– A ja chyba szybko padłem…
– Nie aż tak szybko, ale sponiewierała się niewąsko.
Johannes zaczerwienił się jak młoda dzierlatka. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł sobie przypomnieć nazwiska gościa.
– Silvio Tomaselli – rzucił niespodziewanie mężczyzna skłaniając się nie wstając ze skrzyni. – Spodziewam się, że nie zapamiętał pan takich szczegółów – dorzucił szybko widząc konsternację na twarzy Johannesa. – Jak już wspomniałem, moje nazwisko Tomaselli. Jestem wędrownym mistrzem sztuk wszelakich, przynajmniej tak o mnie mówią. A nawet jeżeli tak nie mówią, to ja siebie tak przedstawiam. Pochodzę z Moguncji, podobnie jak pan, ale w młodym wieku postanowiłem oddać się podróżom i nauczyć rzeczy, które nie są znane tutaj, na miejscu. Między czasie dorobiłem się znacznej fortuny. Chciałbym móc ją mnożyć, otwierając w różnych punktach Europy manufaktury i fabryki. Mam wiele pomysłów, poznałem setki technik, o których nikomu w Europie się jeszcze nie śniło.
– Brzmi sensownie, ale co ja mam z tym wspólnego? – wtrącił Johannes.
– Tego też nie pamiętasz? – bardziej oznajmił niż zapytał Tomaselli i szeroko uśmiechając się zakrzyknął: – Zawiązaliśmy spółkę!
Gutenberg rzucił okiem na swoją maszynerię. Od dawna myślał o udoskonaleniu prasy drukarskiej. Marzyła mu się wielka sława, ale nie w spółce… Wiadomo, gość znalazł rozwiązanie, którego on poszukiwał od miesięcy, ale żeby od razu dzielić się zyskami?
– Nie chciałem kupić tego twojego patentu? – zapytał z nadzieją.
– No ba! Pewnie, że chciałeś, ale ja cenię sobie swoje wynalazki lubię mieć ich rozwój na oku  – zaświecił bielą zębów. – Nie stać cię. Ale uparłeś się, że mnie nie wypuścisz póki nie zgodzę się na wyjawienie sekretu ruchomych czcionek.
– Ruchome czcionki… – wymamrotał w zadumie Johannes. – Chciałem coś takiego skonstruować, tak żeby mając do dyspozycji określoną liczbę każdego znaku alfabetu, cyfry i symbolu, móc samemu każdy tekst złożyć i odbitki robić. Tylko wyciąć sam nie mogłem…
– Droga sprawa wycinanie, ale sam pomyśl: raz zamawiasz kilka kompletów i lata drukowania masz z głowy. – Znowu ten złowieszczy błysk, na zmianę, raz oka, raz zębów.
Johannes pokiwał głową. Tomaselli miał rację. Wciąż jednak nie mógł przeboleć tego, że zgodził się na współpracę. Trzeba było nie pić tyle, zapamiętać jak najwięcej i otworzyć drukarnię, zanim sam to zrobi. Ach, pal licho, gorzałka mi nie służy, upomniał się w myślach mieszczanin.
– No i jak mówiłem, ja się do siedzenia na miejscu nie nadaję. Ja w ciągłej drodze muszę być i moje piekielne wynalazki udoskonalać.
– Piekielne?
– Ludzie o nich tak często mówią. Boją się tego, co nowe, wysłannikiem piekieł mnie nazywają – powiedział Tomaselli chociaż nie sprawiał wrażenia zatroskanego tym faktem. – Przeraża ich myśl, że coś może ułatwić im życie. Zasłaniają się, że Bóg coś stworzył, albo człowiek z boską pomocą i takie to coś powinno zostać.
– To czemu żeś im nie mówił, że twoje wynalazki to też boża inicjatywa? Nie kupili tego? – Zanim Tomaselli odpowiedział, Gutenberg sam to zrobił w duszy. Z taką gębą i uśmieszkiem on też nie uwierzyłby w jego czyste intencje.
– Jakoś nie było mi dane. Nazwisko moje już znane miastowym. Bajki sobie o mnie opowiadają. Niełatwo tak żyć i majątek mnożyć.
Johannes po raz kolejny pokiwał głową. Trzeba przyznać, że mężczyzna mówił z sensem. Miękkie serce zawsze było moją słabą stroną, pomyślał. Wziął mnie na jakieś smętne opowieści…
– Dobiliśmy targu, ręce żeśmy sobie podali, nawet urzędnik się w karczmie znalazł i umowę naszą podpatrzył i urzędowo potwierdził.
– Ładnie żem się wpakował…
– Co waszmość mówisz?
– Nie, nic…
Tomaselli pociągnął z dzbana solidny łyk.
– I tutaj pojawia się pytanie o kwestię pana udziału w tej spółce.
– Właśnie. Mój udział jest…
– Twój udział jest nieoceniony. Masz dobre nazwisko.
– Co mam? – Johannes znowu się zdziwił.
– Dobre nazwisko. Zapisze się w pamięci pokoleń. Jeżeli moja prasa ujrzy światło dzienne pod twoim nazwiskiem, osiągnie wielki sukces – wyjaśnił Tomaselli dłubiąc swoim olbrzymim sztyletem między przednimi zębami. Resztki chleba strzelały na ubitą ziemię podwórza. – Nic się nie martw. Krzywdy nie dam ci zrobić – metaliczny brzdęk chowanej do pochwy broni odbił się pogłosem od murów domostwa. – Choć lepiej do karczmy. Ukoimy twój ból.


Kolejne dni minęły mieszczanom na ugadywaniu szczegółów współpracy i dopieszczaniu prasy drukarskiej, która po trzech dobach walki poddała się zupełnie i grzecznie drukowała każde słowo, jakie nakazał jej Silvio lub Johannes.
Tomaselli z zadowoleniem patrzył na czcionki, które zamówił, a które właśnie dostarczył mu posłaniec.
– Możemy zaczynać – powiedział rozsypując niewielkie kostki na stole, tuż obok sporej wielkości przedmiotu obłożonego granatowym aksamitem. – Jak u ciebie z pisaniem?
Johannes pokiwał głową, wzruszył ramionami, pogmerał spojrzeniem w czubkach swoich butów i odpowiedział:
– Umiem. To oczywiste, że umiem.
Kłamstwo było niezbyt dobrze zamaskowane, toteż Tomaselli nie dał się zwieść. Spodziewał się, że pisać i czytać to on może i umie, jak na porządnego mieszczanina przystało, ale nie jest w tym biegły.
– Może z czytaniem lepiej?
Pewne kiwnięcie głową. Odgadywanie znaków nie było tak pracochłonne jak stawia-nie ozdobnych figur. Tym razem nie musiałby starać się kaligrafować, dobrze byłoby jednak, żeby nie wahał się przy układaniu ciągów kostek.
– Słowa brzmią inaczej niż wyglądają. Tyle się nauczyłem w tym zawodzie – odpowiedział dumnie, jakby zawiązał w tym zdaniu sens całej drukarskiej pracy.
Tomaselli uśmiechnął się pobłażliwie.
– Dobrze, że jesteś szczery. Nie chciałbym, żeby nasze dzieło było źle odbierane.
Mówiąc to odpakował starannymi ruchami aksamitny pakunek. Pod warstwą materiału kryła się ogromnych rozmiarów księga. Bogato zdobione folio w barwionej na czarno cielęcej skórze. Grzbiet księgi urozmaicały żebra, a rogi mosiężne okucia. Gdy podniósł foliał oczom Johannesa ukazał się w całej okazałości egzemplarz Pisma Świętego.
– Ty będziesz czytał, a ja będę układał czcionki. Weź się za pierwszą stronicę.
Gutenberg grzecznie wykonywał polecenia wspólnika. Bolało go to słowo, ale w miarę postępu prac nad jego wymarzonym projektem dostrzegał pozytywy tej sytuacji. Usiadł na krześle w centralnym miejscu pracowni i powolnym donośnym głosem odczytywał kolejne wersy spisanej przez mnichów Biblii. Zdawało się, że wszyscy pracownicy ulegają świętym słowom, większość znała je na pamięć i zaczęła recytowanie ich razem z Johannesem. Tylko Tomaselli nie recytował. Zajęty układaniem czcionek mamrotał pod nosem jakieś inne słowa, w języku podobnym do łacińskiego, którego pomimo starań Johannes nie rozpoznał.
Gdy dotarli do końca pierwszej palety na dworze zapanował już zmrok. Przy świetle kilkunastu świec rozpoczęli odbijanie strony. Johannes przeżegnał się i popatrzył w górę. Uznał, że cicha modlitwa nie zaszkodzi, a sprawa jest tak wielka, że grzechem byłoby nie poprosić Boga o wsparcie. Tomaselli uśmiechnął się widząc gest poczyniony przez Gutenberga. Sam zajęty dociskaniem prasy, mówił do niego sapiąc z wysiłku.
– Cóż to za modlitwy odczyniasz?
– Odczynia się czary, ja jedynie Pater Noster do niebios wzniosłem – odpowiedział urażony Johannes. – Lepiej na zimne dmuchać.
– Coś w tym jest. – Wielkie pokrętło na szczycie maszyny pojękiwało groźnie. Drewno tarło o drewno. – Modlitwa jeszcze nikomu na złość nie zrobiła.
– Ty się nie modlisz – zauważył podejrzliwie drukarz. Minęło kilka chwil zanim Tomaselli odpowiedział. Wytarł ręce o spodnie i popatrzył Johannesowi prosto w oczy.
– Ja nie muszę. Ale miło, że starasz się o poparcie dla mojego planu.
– Jakiego planu? Prasa działa, o to ci chyba chodziło? Chciałeś rozgłosu dla swojego wynalazku. – Tomaselli pokiwał powoli głową. – Tylko jedno mnie nurtuje. Dlaczego akurat pismo święte? Tyle ksiąg czeka przecież na druk. Tyle dzieł słynnych czeka w kolejce do pulpitów klasztornych skrybów, właśnie dlatego, że Biblia zawsze o krok przed nimi. Nie wydajesz się pobożny, a mimo to…
Johannes urwał w pół zdania. Wydawało mu się, że jego dokończenie mogłoby przy-nieść ze sobą jakieś złe skutki. Z każdym kolejnym słowem w pomieszczeniu zapadała coraz bardziej przenikliwa cisza, którą jeden z pomocników przerwał strącając na podłogę kaganek ze świecą. Tomaselli zbliżył się do Gutenberga na odległość zaciśniętej pięści. Drukarz czuł na twarzy oddech swojego wspólnika, chociaż w tym momencie wolałby, żeby nic ich nie łączyło. Głęboki wdech przez nos poprzedził wycedzone przez zęby słowa.
– Mówiłem ci, że mnie źle widzą ludzie. Tobie zaufają. Księdze świętej tym bardziej. Sława twoja pozostanie, nawet gdy minie twój czas. A gdy maszynę rozsławią na świecie pobożni ludzie, zacznie drukować wszystko. Już nie tylko słowo boże. – Czerwony język przejechał powoli po bladych, wąskich ustach. – Każde słowo. Moje słowo. – Johannes odwrócił głowę. Kątem oka zobaczył tylko, że zostali w pracowni sami. Drzwi kołysały się jeszcze za parobkiem. – Nie pierwszy raz z bożą pomocą piekło wpłynie na losy świata.
Gdy skończył mówić, odsunął się od Johannesa. Skinął w stronę maszyny i z dumą patrzył, jak drukarz drżącymi rękami wyciąga z niej świeżutki pergamin. Z daleka rozpoznał wyraźnie odbite znaki.
In principio creavit deus caelum et terram...



Sylwia Tomasik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz