niedziela, 23 października 2016

Filmowa niedziela: "Inferno", reż. Ron Howard (2016)

Nie jestem miłośniczką prozy Dana Browna, powiem więcej: próbowałam kilka razy i zawsze po kilkudziesięciu stronach  miałam dość. Filmy obejrzałam, bez szału, ale też nie zasnęłam po kwadransie. Na Inferno wybrałam się do kina - z ciekawości, może ja te filmy po prostu źle oglądam i dlatego mnie nie porywają? Dwie godziny na filmie wysiedziałam, ziewnęłam ledwo raz, parę razy złapałam się za głowę słysząc lub widząc wierutne bzdury. Ostatecznie jednak wyszłam zadowolona, bo przecież mogło być gorzej.

Postaram się nie zdradzać fabuły - może ktoś nie widział, nie czytał, nie wie o co chodzi i chce, żeby tak zostało. Nie będzie jednak chyba nadużyciem, jeśli powiem, że profesor Robert Langdon, wykładający na Uniwersytecie w Harvardzie, jako specjalista w dziedzinie symboli i ikonografii, zostaje po raz kolejny wciągnięty w pełną zagadek grę o bardzo wysoką cenę - ludzkie życie, albo, co wydaje się w tej części właściwsze, życie ludzkości. Oczywiście rozwiązanie sprawy jest bardzo trudne, wymaga posiadania ogromnej wiedzy na temat symboli, znaków, ikonografii, sztuki i kultury. Na szczęście profesor wiedzę tę posiada i umie ją wykorzystać. To klasyczny bohater - człowiek z pasją, który potrafi czerpać z niej garściami - chwilami mam jednak wrażenie, że to, co przypisywane jest Langdonowi jako wiedza specjalistyczna, to niewiele więcej niż powinien wiedzieć każdy średnio inteligentny człowiek, który posiada minimum wiedzy historycznej i kulturowej.

Nie będę się czepiać efektów specjalnych - mnie się podobały, szczególnie piekielne wizje Langdona. Zainteresował mnie montaż, dynamiczny, częste zbliżenia twarzy, ale też szerokie kompozycje ukazujące perełki europejskiej, i nie tylko, architektury. Ogólnie film mnie nie rozczarował, ale umocniłam się w przekonaniu, że tego rodzaju historie kryminalne nie satysfakcjonują mnie. Teorie spiskowe powiązane z kwestiami religijnymi, ciągłe odwołania do sztuki, bieganie od zabytku do zabytku za kolejnymi wskazówkami - jest to wszystko niezwykle dynamiczne, może się podobać, bo nie pozwala się znudzić, czasem nawet trudno złapać oddech. Niestety, liczne zwroty akcji są bardzo przewidywalne. Może i główny wątek nie jest łatwy do rozwiązania, ale niektóre dialogi, zachowania dają się przewidzieć na długo przed ich ukazaniem w filmie.

Pozytywne odczucia wywołała u mnie postać Harrego Simsa "Provosta", w którego rolę wcielił się Irrfan Khan - aktor hinduskiego pochodzenia, znany z takich filmów, jak "Gunday", "Slumdog. Milioner z ulicy", "Życie Pi" czy "Niesamowity Spider-man". Nie brakło go również w ostatnim "Jurassic World". Cwaniaczkowaty niby czarny, niby pozytywny charakter, potrafi zaintrygować i jest pełen charyzmy. Mogłabym się pokusić o stwierdzenie, że sposób prezentacji ten postaci był lepszy niż w przypadku samego Roberta Landgona. Tom Hanks niezmiennie pozostaje cenionym przeze mnie aktorem, jednak w "Inferno" szału nie zrobił, ale moim zdaniem to nie jego wina, ale scenariusza - ja wiem, profesor Langdon to facet typu ciepłe kluchy w połączeniu ze szkiełkiem i okiem, ale kiedy zachodzi potrzeba, staje się odważnym i zdecydowanym mężczyzną (opinię tę buduję na podstawie filmów), chyba jednak przesadzili, przede wszystkim z tą mądrością, bo kluchy jestem jeszcze w stanie zrozumieć - mamy w końcu do czynienia z człowiekiem zagubionym, z zanikami pamięci, wplątanym w sam środek intrygi, od której zatrzymania zależą losy świata. Ale z mądrością, szczególnie życiową, to moim zdaniem przesadzili - człowiek dostaje możliwość zdecydowania o losach świata i naprawdę nie ma wątpliwości, jak ma postąpić? Ani chwili zawahania? A może jednak pozwolić wszystkim umrzeć? Nie, profesor Langdon nie ma takich problemów, to człowiek o kryształowym sercu, który zawsze wie, że ludzkie życie należy ratować bez względu na wszystko. Moim zdaniem nawoływanie do zastanowienia się nad losem świata jest w "Inferno" zbyt wyraźne, zbyt mocne i zwyczajnie niepotrzebne, nie miałam żadnych odczuć natury filozoficznej po zobaczeniu "Kodu da Vinci" oraz "Aniołów i demonów" więc nie czułam się zbyt dobrze, kiedy pojawiły się one u mnie po "Inferno".

Odrobinę działa mi też na nerwy odmładzanie Toma Hanksa, które o wiele wyraźniej niż w filmie dostrzegalne jest na plakatach i fotosach z filmu, niż w nim samym, co nie oznacza, że i w nim samym charakteryzatorzy się nie napracowali. Jak można się domyśleć, efekt był pełniejszy w przypadku grafiki - Robert Langdon spogląda na nas z plakatów z twarzą typową dla 47-latka. Rzecz w tym, że Tom Hanks ma za sobą o 13 wiosen więcej i to w filmie widać. Jest tęższy niż starają się nam wmówić twórcy plakatów, jakby bardziej opuchnięty, zmarszczek mu nie ubywa, tylko przybywa a i czerń włosów kontrastująca ze starzejącą się twarzą wypada nieco groteskowo. W czasach "Kodu da Vinci" mogłam jeszcze uwierzyć, że Hanks gra gościa urodzonego pod koniec lat 60. ubiegłego wieku. Dziś tego nie kupuję.

I jeszcze te błędy. Wszechobecne i kardynalne. Jak chociażby powiedzenie, że maski lekarskie (epidemiczne, w kształcie ptasich dziobów) używane były w czasie epidemii w średniowieczu. Niestety - zostały one zaprojektowane dopiero w XVII wieku w Niemczech.

Nie powiem, żeby spędzone na "Inferno" dwie godziny były zmarnowane, ale też nie uważam, aby warto było wybierać się na ten film do kina. Moim zdaniem "Inferno" z powodzeniem można obejrzeć w domowym zaciszu - akcja jest szybka, ale zbyt zbita, czasem warto zrobić sobie przerwę na herbatę. No i w kinie nie wypada nagle wybuchnąć głośnym: "ale bujda", które mnie w paru scenach rwało się na usta.

Moja ocena? W skali od 1 do 10 daję "Inferno" 6. Za Irrfana Khana, skarby architektury i amnezję Langdona, która zaburzyła spodziewany bieg fabuły.

Sylwia Tomasik

"Inferno", reż. Ron Howard, Japonia, Turcja, USA, Węgry 2016.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz