czwartek, 23 lutego 2017

Jørn Lier Horst, „Gdy mrok zapada”

Szóste spotkanie polskich czytelników z powieściami Horsta uznaję za w pełni udane. Chociaż, „Gdy mrok zapada” może rozczarowywać objętością, to jest to tylko pierwsze wrażenie. Dwieście stron w zupełności wystarczyło autorowi na stworzenie zagadki w zagadce (a w niej jeszcze jedną zagadkę) i umiejscowienie ich w odległych o trzy dekady (docelowo dziewięć) czasach.

Wiliam Wisting, znany z poprzednich powieści Horsta, tym razem staje przed nami jako świeżo upieczona głowa rodziny oraz początkujący policjant. Jako funkcjonariusz prewencji raz za razem odsuwany jest od interesujących go spraw kryminalnych. Kiedy jednak natrafia na ślad zagadki sprzed lat, którą już nikt nie chce się zajmować, postanawia nie odpuszczać. Działając na granicy przyzwolenia udzielonego przez przełożonego Wisting decyduje się głęboko zanurkować w lokalnej historii szukając odpowiedzi na pytanie o to, skąd pochodzą ujawnione w karoserii zabytkowego samochodu ślady po kulach. Co ciekawe, zabytkowego samochodu, który przez sześćdziesiąt lat stał zamknięty w stodole.

Plusów „Gdy mrok zapada” jest kilka. Pierwszym jest realistyczne odwzorowanie pracy norweskiej policji i prób zdobycia zaufania przełożonych przez młodego Wistinga, który, chociaż bardzo się stara, musi czasem przyznać się do błędów wynikających z braku wiedzy i doświadczenia. Drugi plus daję powieści za zagadkę. Horst perfekcyjnie buduje napięcie i chociaż główna część akcji dzieje się w latach 80. ubiegłego wieku, to najbardziej porywające są wydarzenia i ludzie, którzy pojawiają się ze wspomnieniach bohaterów, którzy pamięcią sięgają aż do lat 20. Trzeci plus należy się za ukazanie rodzinnych powiązań, relacji międzyludzkich – tak realnych i prawdziwych, jakbyśmy mieli do czynienia z historią, która wydarzyła się naprawdę.

Z każdą kolejną powieścią Horsta coraz mocniej kiełkuje we mnie myśl, by umieścić autora w gronie moich ulubionych, ponieważ to dzięki niemu po latach ucieczki przed skandynawskim kryminałem w końcu trafiłam na taki, który naprawdę mnie interesuje. Prozę Horsta czyta się lekko, bez poczucia brnięcia przez nią na siłę. A na końcu i tak okazuje się, że czytelnik skupił się nie na tym, na czym powinien i dawno temu zgubił prawidłowy trup dając się ponieść wątkom pobocznym. I właśnie za to uwielbiam Horsta! Za udaną grę z czytelnikiem.

Sylwia Tomasik

Recenzja ukazała się pierwotnie w serwisie Bookeriada.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Smak Słowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz